Błyskawiczna przygoda

Dzień 1 listopada 2020 r. okazał się dla mnie wyjątkowy. Właśnie wtedy sprzedałem moją Corsę. Ku zaskoczeniu zarówno rodziny, jak i znajomych, nie trafiła ona na złom, a do właścicielki, której będzie służyć do dojazdów do pracy.


Moja przygoda z Corsiną rozpoczęła się 30 lipca ubiegłego roku. Nasze pierwsze wspólne kilometry opisałem już w artykule „Taniej się nie da”. Kolejne 15 miesięcy i 15 tysięcy kilometrów przebiegu bardzo dobitnie pozwoliło mi doświadczyć, jak to jest żyć z autem, które – mówiąc delikatnie – „najlepsze dni ma już za sobą”.

Jako że samochód kupiony był mocno okazyjnie, postanowiłem również tanim kosztem poprawić jego wygląd. Na pierwszy ogień poszedł znaczek na grillu. Wszystkie osoby, którym pokazywałem samochód świeżo po kupnie, od razu pytali: „Dlaczego znaczek jest żółty?” Miał taki kolor, ponieważ zszedł z niego lakier. Postanowiłem więc pomalować go na czarno – wyglądało to o wiele lepiej. Kolejnym tematem jakim się zająłem było pozbycie się połamanej dokładki pod zderzakiem. Okazała się ona integralną częścią zderzaka, więc w ruch poszła szlifierka kątowa – 5 minut pracy i auto znów prezentowało się odrobinę lepiej. Tym, co bardzo szpeciło linię samochodu było wgniecenie za drzwiami pasażera. I znów naprawa okazała się ekspresowa. Wystarczyło usunąć fragment tapicerki, który i tak był luźny, następnie uderzyć z pięści w poszycie i blacha wróciła do swojego pierwotnego kształtu. Problem z wypłowiałym lakierem? Wystarczyła pasta Tempo, kilka szmat i 5 godzin polerowania, by odzyskać dawny blask.





Kolejne działania były już bardziej kosztowne, co jednak nie oznacza, że drogie. Półka do bagażnika za 50 zł i lewy błotnik za kolejne 50 zł. Zdobycie ich nie było łatwe, bo właściciel szrotu w Margoninie urządził mi trwającą ponad godzinę wycieczkę po swoich dwóch placach z częściami. Błotnik leżał więc wśród chaszczy sięgających mi do pasa. Teoretycznie był on w kolorze auta, ale leżał pod chmurką tak długo, że odcieniem bliżej było mu do różu niż czerwieni. Najważniejsze, że nie był on jednak zbytnio zardzewiały. Jego wymiana stanowiła tylko preludium, przed naprawdę poważną operacją, która mnie czekała. Wymiana progów – to już nie przelewki. Kupiłem więc reparaturki za 170 zł, a także szpachlę, podkład i „baranek” w sprayu za kolejne 60 zł. Wyposażony w te części oraz niezbędną wiedzę teoretyczną udałem się do kuzyna, który podobnie jak ja, nigdy czegoś podobnego nie robił. Łącznie wymiana poszyć dwóch progów zajęła nam dwa popołudnia i 15 godzin pracy. Efekt wysiłków nie powalał na kolana, ale auto przeszło tydzień później badanie techniczne.







Auto tylko raz mnie zawiodło i stanęło na awaryjkach na poboczu. Był to jedyny raz, gdy wziąłem ze sobą pasażera na trasie Lubasz-Poznań. Raptem 2 kilometry od mojego domu przy zmianie biegów pedał sprzęgła wpadł w podłogę. Winna temu była urwana linka. Znów auto udowodniło, że „taniej się nie da” – koszt nowej części wyniósł 30 zł, a czas naprawy 10 minut. Niecały miesiąc później auto przypomniało o sobie przy okazji dziury w rurze wydechowej. Cena obejmy i pasty do tłumików ponownie wyniosła 30 zł.

Kilka razy udało mi się zdziwić osiągami moich współpasażerów. Podczas wyjazdu na wieczór kawalerski mojego przyjaciela. Corsina z bagażnikiem załadowanym po dach i trzema dorosłymi facetami na pokładzie rozpędziła się do 160 km/h. Droga, na której osiągnęliśmy tę prędkość była bardzo długa i prosta. Ani ja, ani moi pasażerowie, ani przyjaciele podróżujący innymi samochodami widząc na wskazania prędkościomierza nie mogliśmy uwierzyć, że to auto potrafi tak szybko jechać i nie rozpaść się przy tej prędkości. Kilka razy próbowałem pobić ten wynik, ale o dziwo jadąc samemu osiągnąłem zarówno na gazie, jak i na benzynie tylko 155 km/h.

Corsa sprawdziła się też w roli miejskiego bolidu, gdy brała udział w wyścigu spod świateł. To było w Poznaniu na ulicy Niestachowskiej. Noc ze środy na czwartek, okolice godziny pierwszej. Stoję na czerwonym i nagle, jak spod ziemi na pasie z lewej strony ustawia się mój przeciwnik. Spoglądam w bok. Nasze spojrzenia spotkały się tylko na ułamek sekundy, ale oboje zdawaliśmy sobie sprawę z tego, co wydarzy się za chwilę. Mój rywal to typ prawilniaka – bluza dresowa, czapka wpierdolka i lewa ręka na górze kierownicy. Jego auto – Ford Ka pierwszej generacji to mocny przeciwnik dla Corsiny. Szybkim ruchem ręką przełączam zasilanie z gazu na benzynę. Tylko w ten sposób mam szansę w pojedynku. Sprzęgło. Jedynka wpięta. Obydwoje patrzymy na sygnalizację świetlną. Kolejne sekundy wloką się niemiłosiernie. Nagle zapala się żółte, a potem zielone światło ruszamy. Ruszamy! Od samego początku zyskuję przewagę. Wydechy drą się w niebogłosy. Poznańskie ulice stają się świadkami największego streetracingu w historii tego miasta. Kolejne biegi wchodzą jak serie z karabinów. Po kilkunastu sekundach przekraczamy przepisowe 80 km/h. Teraz zaczyna się walka nie tylko z rywalem, ale także przepisami. W żyłach płynie czysta adrenalina. Przez cały czas mam dwie długości samochodu przewagi. Wyścig kończy się na zjeździe na wiadukt przy Alejach Solidarności. Jadę w kierunku mieszkania, rywal podąża dalej ulicą Witosa. Czuję się niczym Aleksander Macedoński po zwycięskiej bitwie pod Issos. Kto by się spodziewał, że poczciwa Corsina może dostarczyć tyle emocji…

Mimo ponad 20 lat od momentu wyjazdu z fabryki auto nadal pozostawało mocne, o czym przekonały się wróbel, jenot oraz jelonek, które stały się ofiarami Corsiny. Najgorzej sytuacja wyglądała po „spotkaniu” z jelonkiem – urwany zderzak, lampa w kawałkach i wgnieciona maska. Mimo że stłuczka miała miejsce pod Dusznikami, udało mi się w środku nocy dotrzeć do Poznania (ok. 35 km), na parking pod mieszkaniem. Szczęście uśmiechnęło się do mnie przy zakupie części, bo udało się kupić lampę, zderzak i maskę w kolorze na jednym szrocie za cenę 150 zł. Auto zostało przy pomocy trytytek i kilku podstawowych narzędzi złożone pod blokiem, by o własnych siłach mogło przejechać do Lubasza. Tutaj zostało znów rozebrane, by poskładać je solidniej. Okazało się, że przedni pas od strony pasażera jest na skutek uderzenia cofnięty o około 10 cm, a belka pod zderzakiem wygięła się w bok. Przy pomocy Nissana Patrola i pasów udało się wszystko naprostować i złożyć. Znów z pomocą przyszła trytytki, przytrzymujące zderzak, lampę i obudowę filtra powietrza, która pękła przy zderzeniu.

 


Z autem za tysiąc złotych nigdy nie jest nudno, więc kilka tygodni później znów trzeba było się nim zająć. Po przełączaniu na gaz silnik gasł. Winny okazał się filtr instalacji gazowej za 16,5 zł. Spokój nie trwał długo, ponieważ jadąc z Poznania do Lubasza temperatura silnika zaczęła rosnąć. Na pierwszy ogień poszła wymiana termostatu za 42 zł, jednak nie pomogło to. Winne okazały się zaśniedziałe styki przy czujniku temperatury przy chłodnicy, które wystarczyło przeszlifować papierem ściernym.

Ostatnią naprawą, jakiej dokonałem w Corsinie była wymiana tylnych szczęk hamulcowych. Ku mojemu zdziwieniu bębny nie miały dużego rantu. Przy okazji tej operacji rzuciłem okiem na stan tylnej części podłogi – mówiąc krótko: dziury na wylot i tylne podłużnice istniejące tylko z nazwy. Postanowiłem więc kupić zestaw naprawczy w postaci maty szklanej, żywicy poliestrowej i bitexu. Według pierwotnego zamysłu miałem naprawić podłogę samemu, ale zabrakło weny i dorzuciłem cały zestaw aktualnej właścicielce.

Od kliku tygodni wiedziałem, że chcę wymienić Corsinę na coś innego, bo współżycie z tym samochodem mocno organizowało mi wszelkie weekendy, gdyż co chwila było coś do zrobienia. Pod koniec posłuszeństwa odmówił akumulator, który z dnia na dzień rozładował się na amen.

Zanim kupiłem Opla Corsę w LPG nie byłem fanem zasilania samochodów tym paliwem. Z kolejnymi przejechanymi kilometrami przekonywałem się, że jest to jednak dobre rozwiązanie. Auto nie miało ze mną lekko, bo wobec znikomej mocy raczej mocno musiałem dociskać gaz do podłogi. Mimo tego spalanie wahało się między 7,5 a 10 litrów. Korzystanie z pełni osiągów odbiło się jednak na spalaniu oleju przez jednostkę napędową. Poprzedni właściciel i mój przyjaciel Krzysiek raczej nie muskał pedału gazu, ale twierdził, że nie musiał dolewać oleju między kolejnymi wymianami. Mnie z kolei Corsa na dystansie około 13,5 tysiąca kilometrów przepaliła około 2,5 litra półsyntetyka 10w40.

Moja czerwona Corsa zyskała też „sympatię” moich bliskich. Klimas chciał zrzucić ją z portugalskiego klifu do Atlantyku. Planowaliśmy z przyjaciółmi wyprawę dookoła Afryki. Kiedyś z siostrą pojechałem Corsiną po meble do Piły – była pełna podziwu, że auto przeżyło tą liczącą całe 90 km wyprawę. Z kolei moja dziewczyna Ania kupiła mi naklejkę na tylną klapę z napisem: „Moje Porsche zostało dziś w garażu”.


Komentarze