Plan na życie

 W tym roku kończę 28 lat. Za każdym razem, gdy przeglądam portale społecznościowe wyświetlają mi się informację, że moi znajomi z klasy z podstawówki, gimnazjum lub liceum, biorą śluby, zostają rodzicami oraz zadłużają się na 30 lat biorąc kredyt na hipotekę na zakup mieszkania. Sam w tym czasie spędzam długie godzinny mojego życia na oglądaniu ogłoszeń sprzedaży samochodów, na które mnie nie stać…

Źródło: Pixabay.com/ Lamborghini press photo

W życiu trzeba sobie stawiać cele – mniejsze lub większe, krótko- lub długodystansowe. Jedne mogą poczekać, a z innymi trzeba się pospieszyć. Mówi się, że każdy mężczyzna musi zrobić trzy rzeczy: zasadzić drzewo, spłodzić syna i zbudować dom. W zestawieniu tym zabrakło jednej podstawowej kwestii – kupić auto swoich marzeń. Nie chodzi mi o włoskie egzotyki z centralnymi silnikami za kilkaset tysięcy złotych. Motoryzacja jest taką dziedziną, która daje niemal nieograniczone możliwości. Wyznacznikiem tego, czy kupiłeś odpowiedni samochód jest to, czy patrzysz na niego odchodząc z miejsca parkingowego. Jeśli tego nie robisz, znaczy że dokonałeś niewłaściwego wyboru.

Moje motoryzacyjne marzenia możecie śledzić w ramach cyklu artykułów pod wspólnym hasztagiem #MojaSetka. Opisuje w nim głównie auta nieosiągalne – ze wzglądu na cenę, rzadkość występowania czy praktyczność. Tym razem postaram się przybliżyć wam krótką listę celów, na których realizację daje sobie całe życie. Pierwszy krok już wykonałem kupując Jolkę, czyli moje BMW E30. Co będzie następne?

Ten ziomek, którego nie lubi twoja kobieta
Pixabay.com

Preludium do tego akapitu niech będzie fragment zwrotki Rufuza z kawałka „Palimy ropę”: „mam w naturze ja, muszę mieć czysto w furze od ch*ja koni, głośny wydech z silnikiem do nieba ryczę”.

Najtańszą, a co za tym idzie, najbardziej prawdopodobną do realizacji zachcianką jest zakup gruza z prawdziwego zdarzenia. Auta stworzonego do jednego –  upalania. Ulicznego wojownika zahartowanego w ogniu rywalizacji. Kwestią nieistotną będzie tu kondycja lakieru, stan tapicerki, wyposażenie czy cokolwiek innego, co nie służy zabawie. Elementami obowiązkowymi natomiast staje się „pakiet młodego driftera”, czyli zaspawany dyferencjał, powiększony skręt i hydrauliczny ręczny. Do tego: zawieszenie TA Tesco, sprężyny betony, poszerzenia Felony zakrywające odpadającą szpachlę, wgniecenia oraz rdzę. Odpowiednie felgi z rantem w kolorze fluorescencyjnym. Karoseria pomalowana farbą w spray na kolor przykuwający uwagę policji.  Muszą być również: przelotowy wydech typu shotgun oraz modyfikacje w sterowniku silnika – wysoka i szybka odcinka, popcorn i usunięta sonda lambda. We wnętrzu pełen minimalizm – dwa kubełkowe fotele, sportowa kierownica z nabą i roll bar na wszelki wypadek. Takim autem, nawet podczas przepisowej jazdy będzie się co chwila zatrzymywanym przez mundurowych.

Pixabay.com

Idealnym kandydatem na miano fury marzeń za małe pieniądze jest BMW – im większy silnik pod maską, tym lepszy, a R6 to podstawa. Najlepiej seria 3 e36 lub e46 z nadwoziem sedan lub kompot. Szczególnie E36 compact sprawdził by się w tej roli znakomicie, ponieważ gruz, jak to gruz, ulegałbym mniejszym lub większym kolizjom, a tego ulepa nazywanego ¾ BMW lub E35,5 nie byłoby mi w najmniejszym calu szkoda.

Wjedzie wszędzie, a nawet dalej
Fot. własne

Ostatnio miałem okazję poprowadzić, dzięki uprzejmości mojego przyjaciela Majstra, jego Nissana Patrola K260 w długiej wersji z 33-calowymi oponami. Mimo że przejażdżka odbyła się na dystansie około trzech kilometrów, a ja nie miałem okazji zjechać z asfaltu, auto zrobiło na mnie olbrzymie wrażenie. Jazda Patrolem po utwardzonej jezdni należy do wyjątkowych przeżyć – siedzi się wysoko jak w Starze, paliwo spalane w silniku zamienia się w hałas, a nie przyspieszenie, szerokość tej landary powoduje problemy z utrzymaniem się na swoim pasie. Mam w sobie chyba coś z masochisty, bo bardzo mi się to spodobało. Jeszcze bardziej urzekł mnie off-road, podczas kilku wyjazdów w roli pasażera. Mam wrażenie, że po włączeniu reduktora nic nie jest w stanie zatrzymać Patrola…, no może poza miękkim gruntem. Podczas odbudowy K260 mojego przyjaciela miałem okazję ręcznie przenosić mosty, silnik, skrzynie biegów z reduktorem, ramę czy karoserię. Każde z wymienionych ważyło mniej więcej tonę, co powoduje, że całe auto ma masę domku jednorodzinnego. Gdy takie auto wpadnie w bagno lub kopny piach, to poczciwy Ursus „sześćdziesiątka” nie da rady go wyciągnąć. To w sumie jedyna wada dużej terenówki. Jej wielkość powoduje natomiast, że może sprawdzić się w roli niewielkiego kampera oraz wyprawówki – w bagażniku można wygodnie ułożyć się do spania, a jeśli taka opcja Ci nie odpowiada, na dachu montuje się namiot.

Na razie nie jestem w stanie określić, czy wolałbym takiego kolosa na dłuższe wyjazdy, czy coś mniejszego na niezobowiązujące niedzielne wypady do pobliskiego lasu lub żwirowni. Coś pokroju Suzuki Jimny lub Samuraia podczas jazdy na asfalcie byłoby pewnie jeszcze bardziej męczące i podskakiwałoby jak piłka na każdym wyboju, ale łatwiej byłoby odkopać to z błota i sprawniej lawirować między drzewami.

Mitsubishi press photo

Największym problemem może okazać się dostępność aut 4x4 zbudowanych na ramie. Z roku na rok zmniejsza się ich liczba na rynku, a mocno doinwestowane egzemplarze bardzo się cenią. Modelem, który może mnie w przyszłości zainteresować będzie Mitsubishi Pajero Sport z lat 2012-2016, bazujące na pickupie L200. Na plus dobry stopień ucywilizowania w porównaniu do konstrukcji z lat 80. i 90. XX w. Na minus z kolei, nadal niewielka podaż na rynku ze względu na fakt, że auto nie występowała na rynkach Europy Zachodniej, a do Polski trafiła ograniczona liczba sztuk.

Oczywiście również w tym wypadku na samym zakupie wydatki by się nie skończyły. Jako że off-road – jak wszystko co związane z motoryzacją – jest drogi, a budżet nie będzie zapewne pozwalał na górnolotne wymysły. Trzeba będzie skupić się na podstawach tematach – dobre opony, wyciągarka, lekki lift, dodatkowe oświetlenie i snorkel.

Z wielkim sercem i apetytem
Ford press photo

Człowieka zawsze intryguje to, co jest egzotyczne, rzadkie i w pewien sposób nieosiągalne. Dla mnie do tej kategorii zaliczają się samochody made in USA, dlatego kolejnym celem jest zakup auta zza „wielkiej wody” z potężnym wolnossącym V8 pod maską. Zapewne nigdy nie będzie to rasowy muscle car, ponieważ interesujące modele powstałe w okresie do kryzysu paliwowego początku lat 70. osiągają astronomiczne ceny. Nie mówię tu o takich tuzach, jak Dodge Charger, Ford Mustang, Chebrolet Camaro , Pontiac GTO czy Plymouth Barracuda, ale nawet o AMC Javelin czy Mercury Cyclone CJ. Później, po latach niebytu, ciekawe generacje dawnych bestsellerów z tego segmentu zaczęły być produkowane po mniej więcej 2005 r. O ile warianty V6 przeznaczone na rynek lokalny są w zasięgu ręki, o tyle te z V8 nadal są za drogie.

Skoro nie auto sportowe, to może jakiś krążownik? Tutaj łatwiej o coś interesującego ze średniej półki cenowej. Mamy rodzeństwo Ford Crown Victoria, Mercury Grand Marquis oraz Lincoln Town Car – ramowa konstrukcja, 4-biegowy automat, sztywny most z tyłu, 4,6 l V8 o mocy ok. 220-250 KM. Ze względu na dużą popularność Forda w szeregach wszelkich amerykańskich służb, łatwo o tani egzemplarz, ale będzie on mocno zmęczony życiem. Kusi także Chrysler 300C. To w sumie stary Mercedes z tandetnym wnętrzem, ale ma to, co tygryski lubią najbardziej, czyli 5.7 Hemi. Do tego aparycja, która pozwala wnioskować wszystkim, że żyjecie ze ściągania haraczy.

Chevrolet press photo

Najłatwiej kupić jednak SUV-a albo pickupa (o mojej miłości do pickupów możecie przeczytać w jednym z moich wcześniejszych artykułów). Każdy kto mnie zna wie, że pojazdy szumnie nazywane „sportowo-użytkowymi”, są według mnie pod wieloma względami zwykłym marnotrawstwem ludzkiej pracy oraz surowców, takich jak stal, guma czy plastik. Niezrozumiałe jest dla mnie tworzenie podwyższonych wersji zwykłych aut osobowych, wmawiania że są one modne i żądania większych pieniędzy za auto cięższe, gorzej się prowadzące, spalające więcej paliwa oraz z ciaśniejszym wnętrzem. Przedstawiciele segmentu „full size SUV” czyli Chevrolet Suburban, Cadillac Escalade ESV, GMC Yukon XL, czy Lincoln Navigator L to zupełnie inna bajka. Nadal na standardy europejskie są metr za długie, tonę za ciężkie, a ich silniki spalają o 10 litrów benzyny na 100 km więcej niż powinny. Poruszanie się takim potworem po ciasnej Europie pewnie nie jest przyjemne, szczególnie w mieście, ale mimo to znajdują się pozytywni wariaci, którzy sprowadzają takie samochody na nasz rynek i pozwalają innym kierowcom na przelotne obcowanie z amerykańską motoryzacją wielkiego kalibru.

Doprowadzi twoje finanse do katastrofy, ale i tak będziesz ją kochał
Maserati press photo

Limuzyna segmentu F zawsze jest sporym wydatkiem. Nie chodzi mi tylko o samą kwestię zakupu, ale również późniejszego utrzymania. W samochodach tego typu stosowane są bowiem najświeższe nowinki techniczne, które dopóki działają sprawiają wielką radość. Mechanika i elektryka mają tą szczególną cechę, że czasami się psują. Volkswagen Phaeton 5.0 V10 TDI, Mercedes S400 CDi (W220), BMW serii 7 (E65/6) – obsługa każdego z tych modeli potrafi w skali roku pochłonąć równowartość całego pojazdu. Dość powiedzieć, że jakakolwiek, nawet najbardziej prozaiczna, kwestia związana z serwisem i wymianą części w Phaetonie V10 wiąże się z wyjęciem silnika. Operację taką najłatwiej wykonać od spodu, więc siłą rzeczy należy zdemontować także całą belkę pod silnikiem z przednim zawieszenie, a także skrzynię biegów.

Pisząc ten artykuł z ciekawości sprawdziłem, ile kosztują części do Maserati Quattroporte V generacji. Ceny samych aut zaczynają się aktualnie od około 60 tys. zł, za około 16-letnie egzemplarze. Gdy uszkodzeniu ulegnie nam chłodnica, używaną w dobrym stanie kupimy za 3,5 tys. zł. Mniej więcej tyle samo kosztuje przedni zderzak. Drzwi lub maska – 2,5 tys. zł. Mówimy tu o częściach z rozbiórek powypadkowych egzemplarzy. Nawet nie chcę wiedzieć, jakie ceny mają części OEM. Mimo wszystko chciałbym mieć taki samochód w garażu. Oczywiście nie do jazdy na co dzień, bo fakt że w aucie tym występowały tylko silniki V8 o mocy minimum 400 KM powoduje wir w baku od samego patrzenia na te cyfry. Zdaje sobie oczywiście sprawę, że niemiecka konkurencja tego samochodu okazuje się pod praktycznie każdym względem lepsza, ale mam w zwyczaju kierowanie się bardziej sercem niż rozumem. Takie podejście ma raczej opłakane skutki dla mojego portfela. Posiadając aktualnie dwa BMW coupe, ostatnio usłyszałem od swojej mamy, że chciałaby uświadczyć tygodnia, w którym nie będę musiał wydawać pieniędzy na którekolwiek z moich aut. Niestety muszę Cię mamo rozczarować, za szybko taka sytuacja nie będzie mieć raczej miejsca.

Jaguar press photo

Skupiając się na przeglądaniu ofert limuzyn za w miarę rozsądne pieniądze zwróciłem uwagę na Jaguara XJ (X350) produkowanego między 2002 a 2009 r. Najtańsze egzemplarze kosztują niewiele ponad 20 tys. zł. Biorąc pod uwagę, że popyt na ten samochód jest raczej średni spodziewam się dalszego, choć niewielkiego spadku wartości w kolejnych latach. Cena uzależniona jest bardziej od stanu konkretnego egzemplarza, ponieważ do kwoty ok. 40 tys. zł można kupić zarówno benzynowe V6 i V8, jak i diesla V6. Ostatnia z tych propozycji kusiłaby mnie najbardziej ze względów ekonomicznych, jednak jedyny dostępny pod maską diesel, to powstała w kooperacji Forda z Renault niezbyt trwała jednostka 2.7 twin turbo.

Gdyby była kobietą miałaby twarz anioła i ciało bogini
Alfa Romeo press photo

Mniej więcej takimi słowami określił Alfę Romeo Jeremy Clarkson. Konkluzją, jaką wyniosłem z opisu modelu GTV6 było stwierdzenie, że posiadanie Alfy jest jak spotykanie się z modelką – piękna, ale przy pierwszej kłótni może wbić Ci widelec w oko.

O awaryjności modeli z charakterystycznym scudetto nie będę się rozpisywał, bo to temat wszystkim znany. Alfy kupuje się oczami i postrzega przez pryzmat wcześniejszych zwycięstw odniesionych na torach. Takie modele, jak P2, P3 czy 8C 2300 Monza zbudowany sportową legendę marki. Czterolistna koniczynka na białym tle, czyli Quadrifoglio Verde do dziś stanowi znak rozpoznawczy wersji o najlepszych osiągach. Wszyscy dziennikarze motoryzacyjni rozpływają się nad 510-konną Giulią QV, ponieważ auto nie tylko zachwycająco wygląda, ale – jeśli wierzyć ich relacją – również wspaniale się prowadzi. Na napędzaną 2.9-litrowym V6 biturbo wersję, pewnie nigdy nie będzie mnie stać, ale dla „zwykłych śmiertelników” Alfa przewidziała Giulię Veloce, z 2,0 R4 turbo o mocy 280 KM. Dla sedana tej wielkości taka moc powinna wystarczyć, a napęd na tylną oś zapewni frajdę.

Alfa Romeo press photo

Osoba czytająca ten artykuł może odnieść wrażenie, że mam niezdrową fascynację autami RWD, wszak praktycznie wszystkie wcześniej wspomniane samochody mają taki napęd. W historii powstało oczywiście wiele znakomitych samochodów FWD, a pewien wyjątkowy jest działem Alfy Romeo. Chodzi o model Brera. Bezsprzecznie jedno z najładniejszych aut, jakie wyjechało na drogi w XXI w. W cenie do 50 tys. zł nie można kupić nic ładniejszego, a nawet powyżej tej kwoty jest to niezmiernie trudne. Aktualnie najtańsze egzemplarze da się kupić za 17 tys. zł, jednak na zakup warto przeznaczyć kilka tysięcy więcej. W zamian otrzyma się technikę z Fiata przykrytą karoserią, będącą prawdziwym dziełem sztuki, mogącym być wystawianym w muzeum obok rzeźb Michała Anioła i obrazów Leonardo da Vinci.

Pisząc ten artykuł zrozumiałem, jak tanie są Brery, ponieważ umknęło mi, że ceny spadły mocno poniżej próg 30 tys. zł. Chyba muszę wygrzebać z szafy świnkę skarbonkę i zacząć odkładać drobne, bo mam idealnego kandydata na następne daily… Wiadomo przecież, że każdy fan motoryzacji musi mieć chociaż raz w życiu Alfę Romeo.

Hot hatche są winne ich śmierci
BMW press photo

Niewielkie coupe to gatunek skrajnie zagrożony wyginięciem. Kiedyś, kilkadziesiąt lat temu miał je w ofercie praktycznie każdy liczący się na świecie producent. Pozwalały one przeciętnemu Kowalskiemu poczuć sportowego ducha i radość za kółkiem za relatywnie niewielkie pieniądze. Pod dynamicznie zarysowaną karoserią kryła się technika z popularnych modeli. Nawet same silniki często nie były zmieniane w stosunku do tych występujących w sedanach lub kombi. Dobre osiągi i lekkość prowadzenia niewielki coupe zawdzięczały swojej kompaktowej budowie. Przewidziano je dla dwójki dorosłych osób mogących podróżować we w miarę komfortowych warunkach. Bagażnik mieścił jeden plecak, a na tylnych siedzeniach nie był w stanie usiąść nikt posiadający nogi, ale były to kwestie drugorzędne. Liczyła się niczym nie skrępowana radość z jazdy.

Wszystko zmieniło się w 1976 r. gdy na rynku pojawił się Volkswagen Golf GTI pierwszej generacji. Połączenie dobrych osiągów i praktyczności. Popołudniu można było odebrać tym autem dzieci ze szkoły, po drodze do domu robiąc zakupy mieszczące się do przestronnego bagażnika. W weekend kierowca z wymalowanym wielkim uśmiechem na twarzy mógł natomiast pobawić się na pobliskich drogach pokonując dynamicznie zakręty. Inni producenci szybko podchwycili temat i kolejne hot hatche zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu. Entuzjaści motoryzacji zrozumieli, że nie muszą kupować dwóch samochodów – do jazdy na co dzień i sportowego, ponieważ mocny hatchback zapewni im zarówno dobre osiągi i praktyczność.

Zobaczmy co oferuje rynek teraz. Jakie niewielkie coupe mamy do wyboru, spośród relatywnie świeżych samochodów? Toyota Supra, BMW E82 i F22, Subaru BRZ/Toyota GT86, Nissan 370Z oraz coupe-cabrio Mercedes SLK/SLC i Mazda MX-5 RF. To wszystko. Tylko tyle.

BMW press photo

Posiadając w garażu BMW E30 nie powinien nikogo zdziwić fakt, że w sferze moich zainteresowań są jej duchowi następny, czyli seria 1 coupe i seria 2. Oczywiście, że chciałbym mieć pełnokrwistą eMkę, ale mając na uwadze jak bardzo udane są to wersje, nigdy nie będą tanie. Co innego standardowe warianty. E82 w wersji z dieslem 2.0 pod maską można kupić za około 20 tys. zł. Za te pieniądze mamy golasa z powypadkową historią i nieudanym silnikiem. Za 30 tys. jest już lepiej, bo pojawiają się wersje benzynowe oraz 123d. Szczytem marzeń pozostaje wariant R6 w manualu, M-pakiecie i sportowymi fotelami, ale tu mówimy już o minimum 45 tys. zł. Poczekam jeszcze trochę, aż ceny spadną i kupię kolejne zmęczone życiem nastoletnie BMW. Ponoć człowiek uczy się na błędach, ale nie w przypadku zakupu aut tej marki.

*

Jeśli dotarłeś do tego miejsca przybijam Ci wielkie high five. Ale to jeszcze nie koniec…

W artykule tym opisałem tylko moje czterokołowe cele, a są przecież jeszcze motocykle. Pierwszego już kupiłem – Hondę CR125. Przeżyłem na niej kilka lotów, ale ze względu na fakt, że nie mogę poruszać się tym jednośladem po drogach publicznych, jest on mało praktyczny. Następny będzie miał tablice. W orbicie zainteresowań pozostaje kilka modeli. Może rodzima WSK przywołująca czar dawnych lat? Może wszędobylski scrambler? Może klasycznie wyglądający Triumph? Czas pokaże.

Moje przesłanie dla was jest krótkie – Bawcie się motoryzacją, bo życie jest za krótkie, by jeździć nudnymi autami.

Komentarze