Historia
motoryzacji zna wiele przypadków aut, które były fatalne ale dobrze się
sprzedawały. Występowały też samochody będące ich przeciwnościami. Okazywały
się tak dobre lub innowacyjne, że klienci ich nie docenili. Oto kilka takich
przykładów.
![]() |
| Audi A2 / Audi press photo |
Audi dość nietypowo podeszło do budowy auta
miejskiego. Jako że samochody tego typu są z założenia tanie, producenci nie
stosują w nich wymyślnych rozwiązań. Opracowanie takiego pojazdu ma być jak
najtańsze, więc stosuje się tylko sprawdzone i niezbyt kosztowne technologie. W
Ingolstadt postanowili iść jednak na całość. Zamiast klasycznej karoserii ze
stali postanowili na swoją specjalność, stosowaną w droższych modelach,
aluminiową ramę przestrzenną ASF (Audi Space Frame). Dzięki temu samochód ważył
w niektórych wersjach tylko 900 kilogramów . Niska masa w połączeniu z
silnikiem 1.2 TDI spowodowała, że spalanie wyniosło niecałe cztery litry na sto
kilometrów. Jako członkowi rodziny premium nie poskąpiono mu także wyposażenia.
Na liście opcji znalazły się m in.: skórzana tapicerka, automatyczna
klimatyzacja, tempomat czy nawigacja. Trzeba przyznać, że dużo jak na auto tej
klasy. To wszystko odbiło się na cenie, która w Polsce wynosiła od 55 tysięcy
złotych, a to zdecydowanie za dużo jak na auto segmentu B. Głównie przez to
samochód w ciągu sześciu lat obecności na rynku znalazł tylko niecałych 180
tysięcy nabywców.
Aktualnie
panującym trendem w motoryzacji jest elektryfikacja palety modelowej przez niemal
wszystkich producentów w branży. Na ciekawy pomysł wpadli w Audi, gdzie
zbudowali elektryczną wersję swojego flagowego sportowca, R8. Plan rysował się
dobrze: dwa silniki elektryczne, 456 koni, 920 niutonometrów i niecałe cztery
sekundy do pierwszej setki. Przeszkadzać mogła jedynie cena, którą ustalono na
okrągły milion euro. Nie ona jednak zawiniła. Gwoździem do trumny okazał się
marketing, a może lepiej powiedzieć jego brak. Auto nie występowało w oficjalnym
konfiguratorze na stronie producenta, brak było jakiejkolwiek akcji reklamowej,
a zainteresowani kupnem musieli się pofatygować osobiście do centrali firmy.
Gorzej nie można było tego rozegrać, nie dziwi więc fakt sprzedania tylko
niespełna stu egzemplarzy i decyzja o wstrzymaniu produkcji.
Sportowe
sedany to bardzo przemyślane auta. Łączą komfort jazdy i przestronność
limuzyny, z najwyższymi osiągami rodem z aut sportowych. Większość tego typu
konstrukcji pochodzi z Niemiec i nosi logo AMG, RS lub M-Power. Swoich sił próbowali
w tej materii też Anglicy, głównie z Jaguara, oraz spece z Lotusa tworząc Omegę
(dobrze, wiem, że to Opel, ale oficjalnie występuje jako Lotus Omega). Mało kto
pamięta jednak o pewnym wyjątkowym samochodzie z Półwyspu Apenińskiego, który
posiada wyjątkowe serce. Standardowa Lancia Thema nie była szczególnie
wyróżniającym się samochodem. Wynikało to po części z istnienia jej licznego
rodzeństwa, czyli Fiata Cromy, Saaba
9000 i Alfy Romeo 164, zbudowanego na płycie podłogowej Tipo 4. Zwłaszcza ta
ostatnia kusiła swoją oryginalną karoserią. Jest jednak coś, czego pozostałe
auta mogą zazdrościć Themie – silnika od Ferrari. Trzylitrowe, 32-zaworowe V8
zapożyczone z Ferrari 308GTB i rozwijające 215 koni, kompletnie zmieniało
statecznego sedana. Przyspieszenie od zera do stu na godzinę w niewiele ponad
6,5 sekundy to do dziś dobry wynik. Wersja 8.32 zasłynęła nie tylko z tego.
Jako pierwsze seryjne produkowane auto wyposażono ją w automatycznie wysuwany
spojler na klapie bagażnika. Jedyne co przeszkadzało w tym modelu to napęd na
przednie koła. W ciągu pięciu lat produkcji, od 1987 do 1992 roku, wytworzono
tylko 3527 egzemplarzy. Dzięki temu auto zawsze będzie się wyróżniać na drodze.
Szkoda tylko, że nie zakorzeniło się w świadomości ludzi tak, jak chociażby BMW
M5.
![]() |
| Lancia Thesis / Lancia press photo |
Większość
producentów samochodów, żeby podnieść swój prestiż wpada na pomysł wypuszczenia
na rynek dużego sedana, który byłby wizytówką firmy. Podobnie pomyśleli w
Lancii wprowadzając do produkcji model Thesis. Oryginalny design karoserii
powodujący, że nie da się tego auta pomylić z żadnym innym miał przyciągnąć
klientów znudzonych niemieckimi limuzynami. Mocno uwypuklony grill, światła w
kształcie rombu i tylne, pionowe lampy stały się wizytówką tego pojazdu. Nie
przypadły one jednak do gustu prawie nikomu, o czym świadczy tragiczna wręcz
sprzedaż. Auto, będące jedną z największych porażek w historii motoryzacji, w
ciągu ośmiu lat obecności na rynku znalazło raptem około 16 tysięcy nabywców.
Władze firmy ściągały niesprzedane egzemplarze od swoich dilerów, tylko po to,
że je złomować. Limuzynie nie pomogło nawet stanie się autem służbowym
włoskiego rządu oraz prezydenta tego kraju. Pojazd oferowano nawet w wersji
opancerzonej, ale nie było komu go kupować, bo prawie nikt nie chciał tego
auta. Osobiście bardzo cenię ten model za jego inność i uważam, że jako auto
używane jest ciekawą propozycją. Za namiastkę ceny salonowej można stać się
właścicielem wyjątkowego i wyróżniającego się samochodu, który dzięki
rozwiązaniom technicznym zapożyczonym z innych konstrukcji koncernu Fiat, nie
jest przesadnie drogi w serwisowaniu.
![]() |
| Opel GT / Opel press photo |
Pierwsza
generacja Opla GT, która była produkowana w latach 1968-1973 zapadła wielu
ludziom w pamięć ze względu na swoją oryginalną stylistykę. Dzięki niej zyskała
ona miano europejskiej Corvetty. Mało kto pamięta jednak o współczesnym
wcieleniu tego auta, produkowanym w latach 2007-2009. Druga generacja powstała
na tylnonapędowej platformie podłogowej GM Kappa, na której bazowały także
Pontiac Solstice i Saturn Sky. W Oplu występował tylko jeden silnik – dwulitrowa
benzynówka turbo o mocy 260 koni. Umożliwiała ona przyspieszenie do setki w
niewiele ponad pięć sekund. Nowością w stosunku do pierwszego wcielenia tego
modelu był miękki dach. Opel GT jako auto z natury niszowe nigdy nie zdobyło
wielkiej popularności i mało kto o nim teraz pamięta. W Polsce za sprawą
pewnego człowieka jednak coś się zmieniło. Jeden z najbardziej znanych polskich
drifterów Paweł Trela zbudował, bodaj jedyny na świecie driftowóz na bazie Opla
GT. Wyjątkowy MayBug zdobył dużą popularność wśród kibiców, właśnie dzięki
swojej niepowtarzalności. Uświadomił on też ludzi w tym, że samochód do driftu
nie musi być BMW albo JDM-em.
![]() |
| AMC Eagle / AMC press photo |
Aktualnie
na rynku samochodowym trwa boom na różnego rodzaju SUV-y, crossovery i
wszelkiej maści konstrukcje o podwyższonym prześwicie. Nieważne czy auto jest
sedanem, kombi czy hatchbackiem, jeśli ma pseudo-terenowe nakładki i lekko
zwiększony prześwit to na pewno się sprzeda. Co więcej, ludzie płacą za to
więcej niż za standardowe modele. Marka AMC odnalazłaby się w tej
rzeczywistości znakomicie, ale już nie istnieje. W kwestii boomu na crossovery wyprzedziła
ona konkurencje o jakieś…. 30 lat! Okazało się to dużym falstartem. Nie docenili
tego jednak klienci niegotowi na takie nowości. Model Eagle został wprowadzony
na rynek w 1980 roku. Ilość wersji nadwoziowych była, cóż…. rozległa. Jako
podwyższone występowały kombi, sedna, coupe, cabrio, hatchback i liftback. Trzeba
przyznać – sporo tego. Nawet dziś niektóre z tych wersji nadwoziowych można by
uznać za niecodzienne. W dobie zapełniania wszystkich możliwych nisz przez
producentów, nikt nawet teraz nie odważył się uterenowić cabrio. Eagle okazał się
ostatnim tchnieniem AMC, które przestało istnieć w 1987 roku. Dziś takie auto
sprzedawałoby się znaczenie lepiej. Wystarczy spojrzeć na ostanie ruchy innych
producentów rezygnujących z regularnych modeli na rzecz pseudo-terenówek.
![]() |
| Subaru SVX / Subaru press photo |
Lata
90. były dobrym okresem dla fanów japońskich aut sportowych. Wszyscy kojarzą
Nissana GT-R, Mazdę RX-7, Toyotę Suprę czy Mitsubishi Lancera Evo. Subaru również
mogło się pochwalić Imprezą WRX STI, która dzięki rajdowym sukcesom do dziś ma
wielu fanów. Nie był to jedyny model marki o sportowym charakterze. Coupe SVX w
Europie sprzedało się w liczbie niecałych dwóch i pół tysiąca egzemplarzy.
Dzięki temu spotkanie go na drodze jest trudniejsze niż wypatrzenie Ferrari.
Samochód stylizowany przez Giugiario był napędzany przez sześciocylindrowego
boksera o pojemności 3.3
litra . Sportowe emocje studziła jednak czterostopniowa,
automatyczna skrzynia biegów, która była jedyną przekładnią montowaną w aucie.
Powód był dość prozaiczny. Subaru nie miało w 1991 roku w ofercie skrzyni
mogącej wytrzymać osiągi silnika. Nie oszczędzono mu jednak słynnego napędu
AWD, nie licząc wersji na rynek USA, gdzie można było zamówić FWD. Szkoda, że
samochód ten nie zyskał większego uznania fanów JDM. Może powstawałoby więcej
ciekawych projektów na jego bazie i więcej ludzi dowiedziałoby się o jego
istnieniu.
![]() |
| Subaru Baja / Subaru press photo |
Przepis
na skonstruowanie pickupa jest bardzo prosty. Bierzemy ramę, stawiamy ją na
sztywnym moście zawieszonym na resorach piórowych, wszystko to przykrywamy
skrzynią ładunkową i mamy. Proste jak schemat konstrukcji cepa. W Subaru
stwierdzili jednak, że zrobią to po swojemu, w dodatku z ułańską fantazją. Jako
podstawę pod budowę modelu Baja wzięto rodzinne Legacy w wersji Outback. Ucięto
mu fragment dachu, przedłużono tylny zwis i zmieniono kilka detali karoserii,
by nadać bardziej bojowy charakter. Nie oszczędzono też praktycznych rozwiązań,
jak chociażby przewracanego fragmentu ścianki działowej, który umożliwiał
przewożenie długich przedmiotów. W ten sposób powstał pickup inny niż
wszystkie. Posiada on samonośne nadwozie, silnik typu bokser, niezależne
zawieszenie i przestronną kabinę. Producent dość mocno przeszacował jednak
zainteresowanie samochodem. Projektując go zakładano roczną sprzedaż na poziomie
24 tysięcy egzemplarzy. Sprzedano 30 tysięcy sztuk, ale w cztery i pół roku.
Dziś auto stanowi ciekawostkę rzadko pojawiającą się na drogach i w
ogłoszeniach o sprzedaży. Trzeba przyznać, że stanowi ono interesującą hybrydę
auta osobowego i użytkowego oraz, że nieprędko światło dzienne ujrzy podobny
twór motoryzacji.
![]() |
| Renault Avantime / Renault press photo |
Ile
samochodów można połączyć w jedno? W Renault udowodnili, że da się skonstruować
rodzinnego minivana, sportowe coupe, luksusową limuzynę i Gran Turismo w jednym
aucie. Tak oto powstał model Avantime. Zbudowano go na płycie podłogowej
pochodzącej z Espace, od którego także zapożyczono silniki. Pod maską mógł
pracować silnik 2.0 Turbo, rasowa, trzylitrowa V szóstka, lub diesel 2.2 litra pasujący do
tego auta jak pięść do nosa. Technikę popularnego modelu przykryto piękną i
futurystyczna karoserią. Uwagę od razu przykuwają ogromne drzwi, brak
środkowego słupka i charakterystyczne tylne światła. W celu ułatwienia
wydostania się z auta na ciasnych parkingach drzwi zawieszono na specjalnych
zawiasach. Większość aut opuszczała salony z bogatym wyposażeniem. Skórzana
tapicerka, pełna elektryka czy panoramiczny szklany dach to niemal standard.
Jedyne co temu modelowi zabrakło, to odwagi kupujących. Mało kto decydował się
na zakup tak futurystycznego i specyficznego samochodu. W latach 2001-2003 wyprodukowano
tylko niewiele ponad 8,5 tysiąca egzemplarzy. Dzięki tak małej liczbie, ma ono
szanse szybko stać się docenione na rynku wtórnym i jest murowanym kandydatem
na przyszłego klasyka. Najlepiej nie zwlekać z jego zakupem, bo może być coraz
drożej.
![]() |
| Volvo 480 / Volvo press photo |
Volvo
to producent kojarzący się przede wszystkim z bezpieczeństwem i rodzinnymi
kombi, mającymi współczynnik oporu powietrza cegły. Wśród nudnych i do bólu funkcjonalnych
aut znalazł się jeden wyjątek. Jest nim trzydrzwiowy hatchback 480. Pierwszy
samochód skandynawskiego producenta z napędem na przód, jedyny z podnoszonymi
reflektorami, a w dodatku zbudowany przy współpracy z Lotusem i Porsche. Został
on wprowadzony do produkcji w 1986 roku i w założeniu szefostwa marki miał być
plasowany jako coupe (choć faktycznie był hatchbackiem). Stylistyka nadwozia
przypominała klin i nadawała mu dynamiczny charakter. Ciekawym pomysłem było
także zastosowanie szklanej klapy bagażnika. W dość niecodziennym miejscu
umieszczono z kolei logo marki. Ze względu na opływowy przód jedynym nadającym
się miejscem był wlot powietrza w zderzaku, tuż pod miejscem na tablicę
rejestracyjną. W celu sprostania sportowym aspiracjom projektu zwrócono się do
Lotusa, który w odpowiedni sposób zestroił zawieszenie. Dobre podwozie to
jednak połowa sukcesu, więc wspólnie z Porsche opracowano silnik 1.7,
rozwijający dzięki sprężarce Garett T2 moc 122 koni mechanicznych. To wszystko w
połączeniu z masą auta sięgającą około tony, powodowały dobre osiągi. Pierwsza
setka pojawiała się na liczniku po niewiele ponad dziewięciu sekundach. Dzięki
swojej innowacyjności wpisało się ono złotymi literami w historię marki Volvo,
ale to nie wystarczyło to, by być docenionym w dłuższej perspektywie. Niewiele
osób kojarzy ten model, a widząc go ostatnie co przychodzi do głowy to myśl, że
to twór skandynawski. Swoim wyglądem wpisuje się ono bardziej w styl japoński.
Mam nadzieję, że dzięki swojej wyjątkowości zyska z czasem większą popularność
wśród entuzjastów motoryzacji, a jego ceny wzrosną.
![]() |
| Volkswagen Phaeton / Volkswagen press photo |
Ferdinand
Piëch to bezsprzecznie jedna z największych osobowości w historii motoryzacji. Przyczynił
się ona do największych sukcesów Porsche 906 i 917. Audi zawdzięcza mu quattro,
a Mercedes swojego legendarnego, trzylitrowego diesla OM617. Za jego rządów VW
włączył do swojego portfolio takie marki, jak: Seat, Skoda, Lamborghini czy
Bentley. Dziełem jego życia było wskrzeszenie Bugatti i wypuszczenie na rynek
króla wszystkich supersamochodów, czyli Veyrona. Jedno mu jednak nie wyszło – VW
Phaeton. Założenia były ambitne – skonstruowanie najlepszego samochodu na
świecie. Powstał on na bazie Bentleya Continentala Flying Spur. Dzielił z nim
też flagowy silnik, sześciolitrowe W12. Dla mniej wymagających przewidziano
skromniejsze jednostki, w tym 3.0 TDI. We wnętrzu znalazło się wszystko to, co
było w tych czasach możliwe do zamontowania w samochodzie. Nie pasował do niego
tylko… znaczek na grillu. Mało kto jest się w stanie zdecydować na wydanie pół
miliona złotych na auto dla ludu, mając do wyboru Mercedesa, BMW, Audi czy
Lexusa. Co więcej, po wyjechaniu z salonu model ten tracił na wartości w
zastraszającym tempie. Po kilku latach był już wart nie kilkaset, a
kilkadziesiąt tysięcy złotych. Jak to bywa w przypadku aut luksusowych koszty
utrzymania są duże, a w wersjach W12 i V10 TDI nawet bardzo. Niestety część
osób kupująca go na rynku wtórnym nie zdaje sobie z tego sprawy, wobec tego
większość dostępnych aktualnie egzemplarzy nie jest w najlepszym stanie, co
dodatkowo podnosi koszty ich utrzymania.
Pierwotnie wpis ukazał się na stronie autoholic.autokult.pl











Komentarze
Prześlij komentarz