TRANSMOT: Wychowanie między Volvo a Starem

Moje dzieciństwo było wyjątkowe, ponieważ byłem synem prezesa. Tata prowadził przedsiębiorstwo transportowe, a ja miałem do dyspozycji wielki plac zabaw wypełniony ciężarówkami. To było coś niesamowitego.

Pierwsze chwile mojego życia przypadają na lata 90. XX wieku. Był to szczególny czas dla wszystkich, ponieważ po okresie szarości PRL, wolna Polska przywitała ludzi wieloma kolorami, otwarciem na Zachód oraz rozwojem prywatnej przedsiębiorczości. Skorzystał z tego mój tata Geniu, który razem ze swoim wspólnikiem Janem wykupili pozostałości po Spółdzielni Transportu Wiejskiego w Czarnkowie tworząc firmę TRANSMOT.

Baza zlokalizowana przy ulicy Nowej stała się dla mnie, kilkuletniego chłopca, miejscem, w którym mogłem bez przeszkód obcować z ciężarówkami. Właśnie tutaj mogę doszukiwać się korzeni mojej pasji do motoryzacji.

Sama firma, oprócz placu wypełnionego ciężkim sprzętem, składała się także z wielu budynków niezbędnych do prowadzenia działalności w branży transportowej. Przy bramie, po prawej stronie znajdowała się niewielka portierka, z dużym obrotowym fotelem zamontowanym w jej środku. Przemieszczając się w głąb placu mijało się po lewej stronie budynek przeznaczony dla kierowców. Dalej, tuż przy płocie usytuowano długi, parterowy biurowiec. Tu w osobnych pomieszczeniach znajdowały się działy spedycji, księgowość oraz gabinety prezesów. Naprzeciwko, po drugiej stronie działki, ulokowano warsztat. Obok niego mieścił się magazyn z częściami. Ostatnim z zabudowań była stacja paliw z dystrybutorem do oleju napędowego. Cała powierzchnia bazy zajmowała około hektara, a jedną z jej granic był niemalże brzeg Noteci.

Wielkie resoraki

Firmowa flota składała się w latach 90. głównie z Starów serii 200 oraz Volvo serii F. Polskie konstrukcje przeważnie w formacie tzw. solówek posiadały zabudowy skrzyniowo-plandekowe, wywrotki lub izotermy. Natomiast skandynawskie ciężarówki przeznaczone były na dalsze, krajowe trasy w roli ciągników siodłowych z kabinami sypialnymi. Uzupełnieniem floty była koparka Fortschritt T174. Część pojazdów otrzymała pieszczotliwe ksywki Volvo F7 było więc „Osiołkiem”, a Mercedes T3 „Kaczką”.

Moimi ulubionymi ciężarówkami były zawsze ciągniki Volvo F10 oraz F12. Te będące własnością firmy były wczesnymi wariantami z charakterystycznymi okrągłymi podwójnymi reflektorami. Podobał mi się szczególnie egzemplarz z czarno-szarą kabiną z czerwonymi dodatkami. Na dachu znajdowała się nazwa oraz logo firmy, a także trąbki klaksonu. Do dziś twierdzę, że ten model Volvo jest najładniejszą ciężarówką jaka kiedykolwiek powstała, na co wpływ ma sentyment z dawnych czasów.

Z biegiem lat park samochodowy zaczął się zmieniać, część ciężarówek została oddana na złom, inne sprzedano. Rynkami zbytu na pojazdy zachodnich marek bywały nawet tak egzotyczne destynacje jak Afryka, kraje arabskie oraz Ameryka Południowa. Zamiast wywrotek pojawiły się chłodnie i izotermy – Mercedesy i Renault. Wśród ciągników siodłowych hegemonię Volvo przerwały MANy F90, a także Scania serii 3.

Ze względu na wielkość placu, korzystali z niego także inni przewoźnicy, garażujący swoje tiry na strzeżonej bazie. Pojawiały się więc Jelcze, Kamazy, Iveco, Mercedesy, DAFy czy wiele innych. Przeważnie były one w seryjnej specyfikacji, ale zdarzały się także stuningowane egzemplarze w unikatowych malowaniach i ze zmienionymi wnętrzami. Do dziś pamiętam piękny błękitno-biały ciągnik siodłowy Iveco ze skórzaną, pikowaną tapicerką w kabinie.

Na warsztacie

Jednym z najważniejszych miejsc w TRANSMOCIE był warsztat. Posiadał on cztery stanowiska z kanałami i pamiętam, że zawsze było tam tłoczno, ponieważ auta często potrzebowały serwisu lub naprawy. Do dziś mam w pamięci charakterystyczny zapach tego miejsca będący mieszaniną przepracowanego oleju oraz smaru. Mechanikami byli tam panowie Bodziu i Jurek. Tego drugiego zapamiętałem szczególnie, ponieważ zawsze podawał mi rękę na przywitanie, a ja nigdy nie odwzajemniałem tego gestu, nie chcąc pobrudzić swojej ręki.

Na warsztacie, między kanałami stało jedno z moich ulubionych urządzeń – wózek widłowy Rak. Był mały, żółty i mogłem na niego wsiadać, udając, że jadę gdzieś lub podnoszę coś ciężkiego.

Pracownicy warsztatu mieli pełne ręce roboty m.in. dlatego że pojazdy (nie tylko ciężarówki, ale także przyczepy i naczepy) kupowane na potrzeby przedsiębiorstwa były często w stanie do generalnego remontu. Naprawa taka kończyła się przeważnie lakierowaniem w firmowe barwy, czyli czerwień i niebieski. 

Przyglądając się uważnie zdjęciom zamieszczonym poniżej (zwracajcie uwagę na tablice rejestracyjne), można zauważyć, że niektóre samochody ciężarowe miały kilka wcieleń. Zmieniano w nich zabudowy, kolory, a w przypadku Starów także kabiny. Te bardziej wyeksploatowane służyły często jako dawcy części, dla tych nadal jeżdżących. Ostatnim miejscem, do którego trafiały firmowe pojazdy był teren między warsztatem a magazynem części. Ze względu na rosnącą tam brzozę, mój tata mówił, że trafiały one „pod brzózkę”, będącą finałowym przystankiem przed złomowaniem.

Niezła jazda

W firmie pracowało wielu kierowców. Niektórzy, mający przeważnie długi staż w zatrudnieniu, znani byli z ksywek m.in.: Pudel, Bombel, Paździoch czy Szarik. W czasach dzieciństwa moim ulubieńcem był Pan Stasiu kierujący wywrotką Volvo F720. Kilka razy udało mi się przekonać rodziców, żeby odwiózł mnie na fotelu pasażera z firmy do domu. Krótka, zaledwie 7-kilometrowa trasa była dla mnie dużym przeżyciem.

TRANSMOT współpracował z dużą liczbą lokalnych przedsiębiorstw – browarem, mleczarnią oraz wroniecką Amicą. Mogę się założyć, że jeśli w latach 90. mieszkaliście w okolicach Czarnkowa i potrzebowaliście kilku ton piasku lub żwiru, istnieje duża szansa, że przywiozła go wam ciężarówka z firmy mojego taty. Wywrotki służyły także do utwardzania placu koronacyjnego w Lubaszu.

Nie tylko kierowcy zatrudnieni w TRANSMOCIE przemierzali duże dystanse. Mój tata również. Będąc współwłaścicielem firmy, starał się wszystkiego dopilnować, a także brał odpowiedzialność za pracujących tam ludzi i sprzęt. Gdy ciężarówka zepsuła się na drugim końcu Polski, wsiadał w auto, brał mechanika ze sobą i jechali wskrzesić maszynę. Pamiętam, jak opowiadał kiedyś, że pokonał trasę do Łańcuta i z powrotem w jeden dzień. Posiadając Poloneza wykręcił nim w cztery lata ponad 160 tysięcy kilometrów, a pamiętać trzeba, że autostrad i dróg szybkiego ruchu wtedy w Polsce praktycznie nie było.

*

Ostatnio przejrzałem firmowe archiwum zdjęć oraz albumy rodzinne i postanowiłem opublikować niektóre fotografie. Wykonał je mój tata, w czasach istnienia TRANSMOTU. Część z przedstawionych tutaj faktów pochodzi z moich wspomnień i rozmów z tatą. Mam nadzieję, że niczego nie przekręciłem.



































































Komentarze