Nie musiał być drogi, szybki ani luksusowy. Zdarzało się, że miał duży przebieg, słabe wyposażenie, a na zderzakach rysy. Nie ma to najmniejszego znaczenia, ponieważ dla wielu osób auta posiadane przez rodziców były wyjątkowe. Wspomnienie każdego z nich niesie ze sobą duży ładunek emocjonalny, bo mimo tego, że nie były idealne, pozwalały za młodu poznawać świat z perspektywy tylnego siedzenia.
Doszukiwanie się zamiłowania do motoryzacji zawsze związane jest z tym, co znajdowało się na podjeździe przed domem. Z samochodem taty wiążą się pierwsze wspomnienia i jazdy. Właśnie nim wracało się ze szpitala do domu po porodzie. Gdy było się starszym, rodzic sadzał cię na kolanach i pozwalał bawić się kierownicą, dźwigniami i guzikami na desce rozdzielczej. To wspomnienie wspólnych wypraw nad morze, jezioro czy w góry i podziwianie przemijającego krajobrazu zza bocznej szyby.
Cichy bohater stojący na podwórku lub w garażu pozwalał
przetransportować całą rodzinę i bagaż w wybrane miejsce. Bez najmniejszego
problemu stawiał czoła każdemu wyzwaniu. Na fotografiach często ukazywany w tle
– obok domu, przy piaskownicy, w której bawiło się za dziecięcych lat lub na
parkingu podczas kolejnej wspólnej wycieczki.
Na przestrzeni lat auta się zmieniały – jedne wspomina się z
większym sentymentem, inne mniejszym. Zawsze odwraca się jednak wzrok, gdy
widzi się identyczny model na ulicy. Uzmysłowić trzeba sobie, że historia
każdej rodziny nie byłaby pełna bez rozdziału poświęconego temu, czym się
jeździło.
Auta taty Genia
Próbując ogólnie scharakteryzować motoryzacyjne wybory mojego taty, muszę zwrócić uwagę na kilka kwestii. Pierwsza nich – nie zmieniał często samochodów. Przeważnie między kolejnymi zakupami mijało kilka, a w jednym przypadku, nawet kilkanaście lat. Wynikało to przede wszystkim z tego, że wybór konkretnych modeli oraz egzemplarzy był bardzo przemyślany. Pojazd miał być dostosowany do aktualnych potrzeb rodzinno-biznesowych (tata prowadził swoją firmę, co opisałem w artykule: TRANSMOT: Wychowanie między Volvo aStarem), a zmiana następowała dopiero, gdy uznawał, że potrzebuje czegoś (najczęściej) większego.
Kolejną kwestią jest to, że mój tata przez całe życie
jeździł samochodami praktycznie dwóch marek – Fiatem oraz Oplem. Wynikało to
przede wszystkim z dostępności, ceny i łatwości serwisowania. Odnoszę wrażenie,
że tata nigdy nie musiał mieć w aucie luksusów, a ponad nie cenił sobie
bezproblemowość konstrukcji i niskie koszty eksploatacji. Nawet kupując
fabrycznie nowe auta, wybierał silniki o prostej budowie, a nie nowocześniejsze
o lepszych osiągach.
Motoryzacyjna historia
Pierwszym pojazdem, jaki zagościł w garażu mojego taty, był
Fiat 125p. Nie był to wybór zaskakujący, ponieważ realia lat 70. pozwalały na zakup
pojazdów raczej rodzimej konstrukcji. Duży Fiat pochodził z początków
produkcji, miał nadwozie typu sedan oraz silnik o pojemności 1,3 l. Dość
niespotykanym elementem wyposażenia była tapicerka w kolorze jasnoniebieskim,
charakterystycznym dla karetek pogotowia bazujących na 125p.
Gdy po kilku latach nastąpiła decyzja o zmianie, wybór padł na ówczesny bestseller w postaci Fiata 126p. Egzemplarz ten wyprodukowano w końcu lat 70., napędzany był silnikiem o pojemności 600 cm3, a jego kolor tata określał mianem jajecznego. Normą czasów PRL było przerabianie aut zgodnie z modernizacjami, jakie wprowadzała fabryka. Jajeczny maluch również nie ustrzegł się takich zmian. Standardowe metalowe zderzaki przemalowano więc na czarno, by upodobnić je do modnych plastikowych odpowiedników. We wnętrzu pojawiły się natomiast wysokie fotele lotnicze, zamiast fabrycznych karkołamaczy. Kaszlak był tym samochodem, który mój tata miał najdłużej, bo aż jedenaście lat. Sprzedał go niedługo po ślubie, w 1991 r.
Kolejne auto niosło ze sobą powiew nowoczesnej, zachodniej myśli konstrukcyjnej. Po dwóch Fiatach przyszła kolej na Opla, a dokładnie Kadetta D. Trzydrzwiowa wersja pochodząca z początku lat 80. miała przedni napęd oraz wzmocniony silnik 1.2 l w wersji S, o mocy 60 KM. Myślę, że osiągi musiały być tu oszałamiające w porównaniu z poczciwym Maluszkiem. Zakupiony egzemplarz został sprowadzony z Belgii. Tata twierdził, że auto musiało spędzić życie w rejonie nadmorskim, ponieważ miało problemy z korozją (co było typowe dla Opli z tego okresu). Posiadanie Kadetta zbiegło się w czasie z narodzinami mojej siostry oraz moimi. Trzydrzwiowe nadwozie okazało się mało praktyczne dla czteroosobowej rodziny, wobec tego w 1994 r. nastała pora na zakup czegoś większego.
Wówczas historia zatoczyła koło, ponieważ tata na swój sposób wrócił do pierwszego auta, nabywając jego nowocześniejszą wersję, zwaną Polonez Caro. Był to samochód kupiony jako nowy, za oszałamiającą dziś kwotę 1.600.000 zł. Dopłaty względem standardu wymagał silnik – 1.6 w wersji GLI o mocy 76 KM oraz wiśniowy lakier metalik. Mam do tego pojazdu szczególny sentyment, ponieważ pamiętam go z lat wczesnego dzieciństwa. Do dziś uważam, że był to mój ulubiony samochód taty. Nim po raz pierwszy pojechaliśmy całą rodziną w góry. Dał radę, mimo że pod samym pensjonatem mama musiała go wpychać pod zaśnieżoną górkę. Polonez służył także tacie do wyjazdów służbowych, przez co w ciągu czterech lat na liczniku została przekroczona wartość 160 tysięcy kilometrów przebiegu. Po sprzedaży w 1998 r. Caro nadal pojawiało się na parkingu TRANSMOTU, ponieważ jego nowym właścicielem został firmowy mechanik, pan Jurek.
Kolejny zakup można śmiało określić mianem niewypału. Nowiutki Fiat Palio Weekend w kolorze czerwonym był konstrukcją dużo nowocześniejszą niż Polonez. Nie lubiłem go jednak ze względu na brak charakteru, był zbyt zwyczajny. Umieszczony pod maską silnik 1.4 l nie był także demonem prędkości. Po raptem dwóch latach w rodzinie znów nastąpiła zmiana.
Tym razem charakteru nie można było odmówić. O tym, że tata chce kupić Multiplę, wiedziałem już kilka miesięcy wcześniej, ponieważ opowiadał o tym kolegom oraz wujkom. Gdy w 2000 r. na podwórko wjechała srebrna Multipla, nie mogłem w to uwierzyć. Była cudowna, miała srebrny lakier i czerwoną tapicerkę. Zarówno design karoserii, jak i projekt wnętrza były inne od wszystkiego, co oferował wówczas przemysł motoryzacyjny. O tym, jak bardzo lubię ten model, mogliście się przekonać niejednokrotnie, ponieważ opisałem go w artykułach Trójka z trójkę oraz Gdzie się podziały Multiple?. Z perspektywy dziecka najfajniejszą rzeczą była możliwość siedzenia na środkowym miejscu w tylnym rzędzie i obserwowanie drogi przez przednią szybę, ponieważ fotel przede mną był złożony i pełnił funkcję podłokietnika i stolika. Przez osiem lat w rodzinie auto przejechało ponad 210 tysięcy kilometrów, umożliwiając poznanie różnych zakątków kraju.
W 2008 r. miejsce Fiata zajął znów Opel. Zafira, podobnie
jak wcześniej Kadett, także pierwszą część życia spędziła w Belgii. Auto
wyprodukowane w 2002 r. zjawiło się w Polsce z przebiegiem 136 tysięcy
kilometrów. Tym razem, po wielu latach poruszania się samochodami napędzanymi
wyłącznie silnikami benzynowymi, nastał czas na diesla. Pod maską znajdowało
się 2.0 dti o mocy 101 KM, które przy oszczędnym obchodzeniu się z gazem
pozwalało uzyskać spalanie niecałych pięciu litrów na sto kilometrów. Dużym
udogodnieniem w stosunku do wcześniejszych aut była obecność klimatyzacji.
Zafirę seryjnie wyposażono w siedem miejsc, jednak dwa fotele chowane pod
podłogą bagażnika, nie były wygodne, o czym mogłem przekonać się podczas
jednej, liczącej dwieście kilometrów podróży.
Mam sentyment do tego Opla, ponieważ świeżo po odebraniu
prawa jazdy tata pozwolił mi usiąść za kierownicą i przejechać pierwsze
kilometry (wrażenia z jazdy opisałem w artykule Dekada doświadczeń). Zafira
była rekordowo długo w rodzinie, ponieważ została sprzedana w 2020 r. przy
przebiegu 265 tysięcy kilometrów.
*
Mój tata jako osoba urodzona w latach 50. XX wieku swoją przygodę z motoryzacją zaczynał w jedyny możliwy sposób, czyli od motocykla. Szczególne miejsce w tej historii ma WSK Lelek. Maszyna z „rodziny ptaków” charakteryzowała się wysoko umieszczonymi przednim błotnikiem oraz układem wydechowym, nadającymi terenowego charakteru. Egzemplarz kupiony przez tatę jako nowy posiadał żółte malowanie. Do dziś za każdym razem, gdy widzę Lelka na wystawię lub w muzeum, robię mu zdjęcie i przypominam sobie ojcowską opowieść.













Komentarze
Prześlij komentarz